Burza.

Jerzy Szyszko




Lata szkolne w WSOWŁ

Przepustki

Po przysiędze się zmieniło,
pełnoprawni się staliśmy,
to niezmiernie nas cieszyło,
na przepustki wyjść mogliśmy.

Na garnizon były stałe,
a na kraj - jednorazowe,
lecz limity były małe,
to przez stany alarmowe.

Wobec tego z konieczności
na lewizny się chodziło,
brak legalnych możliwości,
gdy przepustek nie starczyło.

Na te stałe to miejscowi
ciągle sobie wychodzili,
ten z daleka to się głowił,
by i jego wypuścili.

Ci, co blisko gdzieś mieszkali,
by kolegom radość sprawić
do swych domów zapraszali,
aby trochę ich zabawić.

Gdy ktoś siostry miał w rodzinie
i koledzy je poznali,
prawem skutku po przyczynie,
wnet szwagrami zostawali.

To natury jest przypadłość,
zawsze lgną do siebie młodzi,
gdy niewinna ta znajomość
nieraz w miłość się przerodzi.

O Warszawie krótko wspomnę,
dla kolegów, tych z daleka
było miasto to ogromne,
co zadziwia i urzeka.

Na przepustki więc jeździli,
by stolicę poznać bliżej,
gdy miejscowi prowadzili -
mogli ją poznawać dłużej.

Czasem jednak się zdarzało,
że ktoś sam chciał miasto zwiedzać,
nieraz się nie udawało,
bo pogoda nie uprzedza.

Chłodno, głodno - czy nie wrócić?
Z pustym brzuchem nie zwiedzanie,
tu za wszystko trzeba płacić,
nawet - pardon - za sikanie.

A w koszarach obiad darmo -
po co stać tu i narzekać
na ten ziąb, pogodę marną,
przecież miasto nie ucieka.

Na zwiedzanie czasu wiele,
pierwsza próba - z ciekawości,
lecz co tydzień są niedziele
i przepustki też, w przyszłości.

W szkole, poza studentami,
była służba zasadnicza,
ci żołnierze z cywilami -
to formacja pomocnicza.

Do obsługi gospodarczej -
kwaterunek, żywnościówka,
ale także i technicznej -
łączność, transport, zbrojeniówka.

Szkolne stawki żywnościowe
z dodatkami były wyższe,
dla kompanii obsługowej -
tylko "zetka", a więc niższe.

Czemu taka jest różnica,
kiedy jedna kuchnia w szkole,
bo to służba zasadnicza,
jak w przepisach, tak na stole.

Problem został rozwiązany -
zgodnie z tymi przepisami
nam był deser serwowany -
kisiel, kompot też czasami.

Także budyń na nieszczęście,
jako deser jadaliśmy,
a że bywał on najczęściej,
Budyniami zostaliśmy.

Ksywa często używana
na stołówce przez żołnierzy,
poza koszarami znana
i w liceum, wśród młodzieży.

A liceum tuż za płotem,
choćby miał do nieba sięgać,
nie dał się pokruszyć młotem,
z hormonami musiał przegrać.

Kiedy się licealistka
z podchorążym spotykała,
to jej tego towarzystwa
zazdrościła klasa cała.

Zieleniały koleżanki,
a koledzy pokpiwali
i złośliwie, bez osłonki
Budyniówą nazywali.

Ale było to uznanie,
zazdrość nimi kierowała,
odpływ najładniejszych panien,
męska duma tu cierpiała.

Gdy po latach zjazd był klasy,
choć się z trudem poznawali,
wspominając szkolne czasy,
Budyniówy pamiętali.

Wróćmy jednak do przepustek
i do lewizn jednocześnie,
to ma bardzo ścisły związek,
z czym? - z liceum oczywiście.

Napięć były to przyczyny,
w ich efekcie coś iskrzyło,
umawiały się dziewczyny,
więc się chętnie wychodziło.

Latem nowe inspiracje,
inne też oczekiwanie,
w szkole wczasy - bo wakacje,
wczasowiczkom szpanowanie.

Turnus był nauczycielek,
one bardzo się nudziły,
więc nie trzeba trudu wiele,
by nam czas swój poświęciły.

Pociągały te przygody,
wyjścia była znów okazja,
każdy z nas był wtedy młody,
a wiódł wigor i fantazja.

Gdyśmy trzeci rok skończyli,
każdy miał przepustkę stałą,
wszyscy z tego się cieszyli,
to nam większy luz dawało.

Gdy się z koszar wychodziło,
aby ewidencja grała,
fakt ten w książce się pisało,
służba z nas się rozliczała.

Ci, co często wychodzili,
by nie rosła statystyka,
rzadko się wypisywali,
taka była polityka.

Raz na miesiąc lub na tydzień,
no bo przecież nie wypada
na przepustce bywać co dzień -
to jest wpisywania wada.

Nie do końca więc swoboda,
w rękach jest przepustka stała,
lecz potrzebna jeszcze zgoda,
książka wyjść by nas zdradzała.

Kiedy ktoś na apel wracał,
wtedy się nie wypisywał,
taki sposób się opłacał,
jeśli blisko gdzieś przebywał.

Gdy koledzy miejsce znali,
w sytuacjach alarmowych
szybko go powiadamiali,
bo dowódca był surowy.

Na przepustce raz kolega
głośno zdanie swe wyraził,
nie ułomek, nie lebiega,
lecz tubylców czymś obraził.

Nie udało się - niestety -
obejść bez użycia siły,
wkrótce poszły w ruch sztachety -
argumenty się skończyły.

Dzielnie taką bronią władał,
ale to nie wystarczało
i choć wiele ciosów zadał,
przeciwników przybywało.

Odwrót zrobił więc taktyczny
i ucieczką się salwował,
bo przeciwnik był zbyt liczny
i niechętnie odstępował.

Lecz sztachety nie porzucił,
co jak tarcza go chroniła,
razem z nią do koszar wrócił,
tak zabawa się skończyła.

A koledzy się uśmiali,
gdy przygodę opowiadał,
tak historię tę poznali,
a ja do niej rym układam.

Zwiedzał sobie ktoś Warszawę,
lato, upał - piwo wypił -
gdy podziwiał wieków sławę,
wtedy patrol go zaczepił.

Dokumenty skontrolował,
w oddech nie za bardzo wnikał
więc mu piwo podarował,
nie chciał psem być ogrodnika.

A w Serocku też w tej chwili
patrol dorwał rozrabiakę,
z cywilami wspólnie pili
i wywołał jakąś drakę.

W poniedziałek apel z rana,
pijusowi kara grozi,
dla niektórych sprawa znana,
większość nie wie, o co chodzi.

Po kolei przełożeni
za ten wybryk potępiają,
a niektórzy już znudzeni
o co chodzi się pytają.

Gdy kazanie się skończyło,
"pijus wystąp" jest komenda,
dwóch pijusów wystąpiło -
teraz o tym jest legenda.

Konsternacja, zaskoczenie,
dwóch pijusów - co się dzieje?
Czy ruszyło ich sumienie?
Cała się kompania śmieje.

Ten z Warszawy nieszczęśliwy,
jak mógł patrol słowo złamać -
a że z gruntu był uczciwy,
nie chciał w żywe oczy kłamać.

Nie o niego tu chodziło,
ten z Serocka sobie wypił -
to kazanie go zmyliło,
niepotrzebnie więc wystąpił.

Gdy w tygodniu ktoś miał sprawy -
był też sposób "na chorego",
by pojechać do Warszawy,
do szpitala wojskowego.

Tak zwanego CePeLeku,
na Szaserów - chyba wiecie -
uzdrawiano tam "kaleków",
nawet po jednej wizycie.

Bo badanie trwało krótko,
jeśli kogoś coś bolało,
popierane miną smutną,
tuż po wyjściu przestawało.

Zaliczona już wizyta,
dla nas czas jest pozostały,
teraz wilk i owca syta,
a dziewczyny już czekały.

Wiele chorób i kontuzji,
by wyjechać wymyślali,
nie zabrakło im fantazji,
lecz lekarze już je znali.

Traktowali to z humorem -
dla jednego ta wyprawa
zakończyła się horrorem,
a tak wyglądała sprawa.

Do basenu skok był - niby,
o dno głową miał uderzyć,
założono mu gips-dyby,
jak ci się udało przeżyć?

Śmiechu było co niemiara,
gdy w chomącie wracał smutny,
sztuczka była już za stara
albo lekarz zbyt okrutny.

Było wiele możliwości,
by lekarzy w błąd wprowadzać,
lecz dla zwykłej ciekawości
tych sekretów się nie zdradza.

Czasem jednak z konieczności
te wizyty być musiały,
były to dolegliwości,
które życie zatruwały.

To przez mękę była droga,
tak cierpieli przerażeni,
trzeba do dermatologa,
wnet też byli wyleczeni.

Lepiej już się nie zarażać,
bo perfidna ta płeć słaba -
przyjeżdżają do lekarza,
a tu patrzą - lekarz baba.

Gdy wracało się z urlopów,
to się szło przez izbę chorych,
aby ustrzec się kłopotów,
a niektórzy nawet sporych.

To tak dla profilaktyki,
bo na urlopach najczęściej,
jak głosiły statystyki -
podrywano to nieszczęście.

Sanitariusz sobie siedział,
dokumenty nam stemplował,
gdzie kto bywał nic nie wiedział,
więc oglądał i wnioskował.

A oglądał do znudzenia,
co? - wiadomo, że nie plecy,
jeśli były zastrzeżenia,
trzeba było szybko leczyć.

Grupy duże powracały,
czy z przepustek, czy z urlopów
i głupoty wyczyniały,
nudno było bez kłopotów.

Raz z pociągu szła gromada,
wtem ktoś wpadł na pomysł durny
i z wątpiącym się zakłada -
przejdzie most po przęsłach górnych.

Choć o mało się nie zwalił,
strachu mieli ci na dole -
on też, lecz się tym nie chwalił -
przeszedł w pocie i mozole.

Srogo był krytykowany,
że rozsądku stracił wagę,
lecz był skrycie podziwiany
za fantazję i odwagę.

Tak się nieraz podpuszczali -
że gdy byli już na górze,
z przęsła w wodę wprost skakali,
choć bez czapki, lecz w mundurze.

Skoki cywil obserwował -
niebezpieczna to zabawa,
z "obowiązku" zameldował,
nagłośniła się więc sprawa.

Było jakieś dochodzenie,
winnych nie odnaleziono,
ktoś miał chyba przywidzenie,
no i "śledztwo" umorzono.

"Śledczy" byli tu bezradni,
nikt nie widział, nikt nie słyszał,
wszyscy byli solidarni,
chłopcy pewni - jak Zawisza.

I dyskretna dość przygoda,
co koledze się zdarzyła,
lato, upał, park, przyroda,
romantycznie się zaczęła.

Po Łazienkach szedł z dziewczyną,
wąchał kwiatki, ptaszków słuchał,
kwiat zdarzenia był przyczyną,
lecz winnego nikt nie szukał.

Gdy schylała się do kwiatka,
by woń jego chwycić w locie,
od stanika pękła haftka,
ot - i teraz są w kłopocie.

Suknia długa, dekolt mały,
tak na wzór ówczesnej mody,
piersi głębiej oddychały,
bo tęskniły do swobody.

Jak naprawić defekt z haftką -
stresu pozbyć się i męki,
wbrew pozorom nie tak łatwo,
tu potrzeba męskiej ręki.

Musiał sam to wszystko sprawdzić,
fakt, za ciasna jest sukienka,
z zewnątrz nie da się naprawić,
nie pomoże druga ręka.

Tutaj nie ma się co pieścić,
martwić się, że gawiedź widzi.
i przymierzać, czy się zmieści,
ona się stresuje, wstydzi.

Suknię w górę trzeba ściągnąć,
choć krępuje się dziewczyna,
tak, by cały biust osiągnąć,
potem haftki pozapinać.

Ale jak tego dokonać,
by się nie musiała wstydzić,
z krzaków przyda się osłona,
żeby zabieg przeprowadzić.

Lecz nie jego się wstydziła,
to przez gapiów ta udręka,
nieba by mu uchyliła,
więc cóż - jakaś tam sukienka.

Operacja się udała,
mogli dalej park podziwiać,
lecz dziewczyna uważała,
by się nagle nie pochylać.

To nie nasze jest zdarzenie,
młodszy rocznik też się bawił
i problemy z zachowaniem,
przełożonym nieraz sprawił.

Raz w Krystynce się bawili,
na przepustkach, więc legalnie,
oranżadę, kawę pili,
było miło, kulturalnie.

Dość przyjemnie czas upływał,
czasem cywil coś postawił,
ale taki tego finał,
że się jeden trochę wstawił.

A że był obowiązkowy,
więc się przejął, jak niewielu
i niepokój miał służbowy,
bo się zbliżał czas apelu.

Wyszedł wcześniej więc z Krystynki,
lecz zaćmiona była głowa,
pomyliły się kierunki,
poszedł w stronę Legionowa.

Chyba drogę pragnął skrócić,
tak przynajmniej wtedy sądził -
by do koszar szybciej wrócić,
lecz w ciemnościach gdzieś pobłądził.

Gdzie, jak długo tak się szwendał? -
nigdy już się nie dowiemy,
bo on sam nie zapamiętał,
teraz z tego się śmiejemy.

Wreszcie dosyć miał łażenia,
musiał uznać w pewnej chwili,
że nadeszła pora spania
i że capstrzyk ogłosili.

W kostkę mundur gdzieś ułożył -
tak był w szkole nauczony
i spać w krzakach się położył,
bo okrutnie był zmęczony.

Chłód obudził go o świcie,
trzęsły mu się nawet włosy,
chyba wczoraj było picie -
gdzie ja jestem nagi, bosy?

Zalew, droga, skrzyżowanie,
tak kierunki zorientował -
a gdzie moje jest ubranie -
nie pamiętał, gdzie je schował.

W gaciach wrócił więc do szkoły,
biegiem grzał się, na bosaka,
a dyżurny niewesoły,
gdzie masz mundur? Będzie draka!

Nie pamiętał nic lunatyk,
bo w Krystynce film się urwał -
teraz będzie liczył straty,
przyszłość też go czeka chmurna.

Mundur chyba się załatwi,
dokumenty - poczekamy,
potem się będziemy martwić,
może w dzień ich poszukamy.

Szła kobieta, gdy świtało,
bo do pracy się śpieszyła,
tuż przy drodze coś leżało,
więc się trochę wystraszyła

Lecz podeszła z ciekawości,
mundur - kostka ułożona
jednakowej szerokości,
zatrzymała się zdumiona.

Czy właściciel się utopił?
Wkoło cisza, sielski spokój -
pewnie trochę sobie popił,
to wzbudziło jej niepokój.

A w mundurze dokumenty -
oj, nieszczęście tu się kryje,
na dyżurkę więc w te pędy,
pewnie biedak już nie żyje.

Mundur z sobą przytargała,
aż oficer się zadziwił -
dokumenty pokazała,
na kompanię więc zadzwonił.

I się wszystko wyjaśniło,
na wierzch wyszła prawda cała,
dobrze, że się tak skończyło,
ale sprawa się wydała.

Potem apel, omówienie
i krytyka przełożonych,
jest pijaństwa potępienie,
a dowódca jest zgorszony.

"Wy nie święci podchorąży,
by jak Jezus iść po wodzie -
po to, by na apel zdążyć,
pewniej jest drogami chodzić".

Może jeszcze przy okazji
o przepustkach coś dorzucę,
bo nie brakło nam fantazji,
więc do przygód chętnie wrócę.

Odwiedziny

Jak wspomniałem na początku -
przybyliśmy z Polski całej,
z gwarnych miast, cichych zakątków,
z jakiejś swej ojczyzny małej.

Gdzieś tam został dom, rodzina,
blokowisko, wiejska chata,
gdzie nas witał dym z komina
i dzieciństwa zeszły lata.

W domu pusto jest bez syna,
łzy wylewa matka biedna,
smutny ojciec - a dziewczyna -
tęskni również, ha - czy jedna?

Dom pozostał we wspomnieniach
jako miejsce między swymi,
w sennych jawił się marzeniach
jak oaza na pustyni.

W życia burzy przystań cicha
na nasz powrót oczekuje,
stres, zmęczenie szybko znika,
bo z miłością nas przyjmuje.

W wojsku tego brakowało,
nic swobody, intymności,
więc do domu się wracało,
często w myślach naszych gościł.

Gdy ktoś mieszkał niedaleko -
ich rodziny przyjeżdżały,
matki te nie miały lekko,
bo wałówki dostarczały.

Nikt z nas z głodu nie umierał,
dosyć było tu jedzenia,
czasem tylko ktoś przebierał,
bo kucharek nie doceniał.

Same smakołyki z domu,
te najbardziej ulubione,
przez niektórych po kryjomu
gdzieś schowane i zjedzone.

Inni czasem częstowali,
by delicji ich spróbować
i się nieraz dziwowali -
jak to może nie smakować?

Od kolegi raz dostałem
jakieś ciasto zapiekane,
bez zapału spróbowałem,
bo słoniną nadziewane.

Smakowicie wyglądało,
pierwszy raz ten smak poznałem,
jakoś się je przełknąć dało,
lecz dokładki już nie chciałem.

Bo przysmaki regionalne,
nie każdemu smakowały -
ale te uniwersalne
dom, dzieciństwo nam zbliżały.

To racuchy różnorakie -
wszystkie matki je smażyły,
zajadano je ze smakiem
i uznaniem się cieszyły.

Taki zapach od smażenia
smakowity się roznosił,
że obecnych do jedzenia
zamiast gospodyni prosił.

On pozostał w świadomości,
lecz głęboko był schowany,
w wojsku brakło możliwości,
by gdzieś mógł być wywąchany.

Nam racuchów nie dawano,
ktoś miał fart - innymi słowy -
na garaże nas wysłano,
sprzątać park samochodowy.

Gdy kierowcy wyjeżdżali -
swąd i dym się rozchodziły,
a koledze w pewnej chwili
wizję kuchni skojarzyły.

To wspomnienia przywołało -
dom, racuchy i smażenie -
tak kusząco zapachniało,
że drażniło podniebienie.

Z przyjacielem się podzielił
tą refleksją zapachową,
on natychmiast ją potwierdził -
kojarzyli jednakowo.

Ten przyjaciel był z Warszawy
i do domu czasem dzwonił,
jako syn miał swoje sprawy,
od wałówek też nie stronił.

O wrażeniach opowiedział,
jak z kolegą swąd wąchali,
niespodzianki nie przewidział,
gdy rodzice przyjechali.

Matka wnet się domyśliła,
że się wstydził, nie śmiał prosić,
stos racuchów usmażyła,
by najlepiej mu dogodzić.

I kolegę zaprosili,
co racuchy czuł w spalinach,
obaj chęć swą nasycili -
takie chwile się wspomina.

Najciekawsze odwiedziny
z wszystkich, jakie się zdarzały -
gdy się naraz dwie dziewczyny
na dyżurce spotykały.

Wtedy sprytny Casanova -
choć nieomal się pobiły -
tak obydwie zbajerował,
że się wkrótce pogodziły.

Żadna nie zrezygnowała,
jakoś nim się podzieliły,
taka rola mu schlebiała,
lecz szaleństwa się skończyły.

Dłużej już nie wytrzymywał,
byłyby go wykończyły,
za to, że je okłamywał,
to się na nim tak zemściły.

Ale w las poszła nauka,
do kondycji szybko wrócił,
znowu wrażeń nowych szukał,
a porażką się nie smucił.

Z bliźniaczkami urzędował,
lecz to zbyt absorbowało,
więc z nich wkrótce zrezygnował -
szkoła, czasu nie starczało.

Fascynował te kobiety,
jeśli bliżej go poznały
i przedstawił swe zalety -
chętnie z nim się spotykały.

Talent miał on niewątpliwy
i fortece wręcz zdobywał,
gdy zwyciężał był szczęśliwy -
choć czasami też przegrywał.

Odwiedziny były często,
intymności brakowało -
drzewa, krzaki rosły gęsto -
i listowie osłaniało.

Te zarośla koło bramy
latem bardzo pożądane
i do wizyt - tych prócz mamy -
chętnie wykorzystywane.

Wszystkie drzewa wokół szkoły,
gdyby mowę ludzką znały,
zdarzeń smutnych i wesołych.
wiele by opowiedziały.

Ale one tylko szumią,
tak się głos z nich wydobywa,
coś swym szumem pewnie mówią,
ale słowa wiatr porywa.

Był też "pisarz" podchorąży -
kiedy listy przychodziły
odpisywać nie nadążył,
nie miał już do tego siły.

Dnia jednego, to pamiętam,
przyszło listów siedemnaście,
nie w rocznicę i nie w święta,
a codziennie po kilkanaście.

List do każdej jednakowy,
wszystkie słodkich słów czekały -
miał do tego tekst wzorcowy -
dostawały to, co chciały.

Pomagali mu koledzy,
wzorzec musiał być zmieniany,
tekst wymagał wiele wiedzy,
czasem wierszem był pisany.

Słowa się zapożyczało,
trochę z Leca, Żeleńskiego
i Byrona się czytało,
i Goethego, i Heinego.

Zawsze było w czym wybierać,
biblioteka zapraszała,
można było tam poszperać,
tekst poezja wzbogacała.

Z czasem były doskonałe,
jeden pisał je gotykiem
na brzozowej korze białej,
styl ten jego był konikiem.

Lub pergamin był zwinięty -
jako dawniej pisywano -
rulon sznurkiem ciasno spięty,
lakiem go pieczętowano.

Piórkiem, tuszem, kolorami,
arcydzieła powstawały,
zakładano się czasami -
zawsze nam odpisywały.

Treść i szatę wychwalały,
choć ciąg dalszy się urywał,
za wysiłek dziękowały -
no i... zakład ktoś wygrywał.

Lecz niektórych znajomości
zerwać już nie było siły,
a owoce ich miłości
tę opowieść potwierdziły.

Listy z troską do tej pory
babcie w skrytkach przechowują
i dziewczęce swe love story
wnuczkom czasem pokazują.

Lewizny

Gdy nas gnębił stres, zmęczenie,
zalew takim był wentylem -
spokój, cisza, odprężenie,
było luzu chociaż chwilę.

Lato niosło nam upały,
kusił zalew czystą wodą,
a dziewczyny się kąpały
i wabiły swą urodą.

Dla nas strefa zabroniona,
chociaż one tam czekały -
szkoła płotem ogrodzona,
a hormony buzowały.

Nudne stały się koszary,
taki płot to nie przeszkoda,
nie wystraszy groźba kary,
gdy krew kipi - a nie woda.

Tak lewizny się zaczęły,
zalew, upał i dziewczyny,
jak ten magnes nas ciągnęły,
choć nie było w tym ich winy.

Czemu więc wychodziliśmy?
One tam po prostu były,
a my naście lat mieliśmy
i hormony prowadziły.

Było wiele znajomości,
trwały krótko albo długo,
ktoś zapewniał o miłości,
ale wkrótce poznał drugą.

Lecz niektóre z nich przetrwały,
nic promocja nie zmieniła,
więzi wciąż się umacniały,
pewnie miłość je łączyła.

To już inne są historie,
zbyt daleko idę w przyszłość,
nie sprawdzają się teorie -
trwałość związku a odległość.

Czasem się wykąpać chciało,
nieraz nawet po capstrzyku,
wtedy dobrze się pływało,
ciepła woda i bez krzyku.

Były inne też wyprawy,
do Zegrzynka - z ciekawości,
do Serocka - dla zabawy,
ja je znałem z opowieści.

Albo Złoty Lin w Wierzbicy,
gdzie koledzy się bawili -
nikt im czasu tam nie liczył,
więc autobus przegapili.

Ten ostatni oczywiście.
Jak tu wracać w noc głęboką?
Pozostało jedno wyjście,
trzeba było iść piechotą.

Kilometrów dziesięć z hakiem,
dystans nie był wcale mały,
szli więc w miarę pewnym krokiem,
a procenty parowały.

Popędzała ich obawa,
aby zdążyć przed pobudką,
nim rozpocznie się zaprawa -
jedną chwilę przespać krótką.

Gdy szczęśliwi, choć zmęczeni -
próg kompanii przekroczyli,
wszyscy byli tak spragnieni,
że jak smoki kawę pili.

Już pragnienie ugasili,
tylko pusty baniak został,
na swe łóżka się rzucili,
które ktoś im wcześniej posłał.

Każdy chciał się zabezpieczyć,
aby stany się zgadzały,
gdyby w nocy ktoś chciał liczyć -
nieraz w łóżkach kukły spały.

To koledzy je stroili,
wyglądały wiarygodnie,
wędrowniczków tak chronili,
hełm - gdzie głowa, w nogach - spodnie.

Potem była rozbierana,
gdy "podróżnik" był leniwy -
nieraz z kukłą spał do rana
o dziewczynie śnił szczęśliwy.

Ale skończę o Wierzbicy,
jeden tak skonany wrócił -
z procentami się przeliczył -
pierwszy się na łóżko rzucił.

Wyrżnął głową w hełm pod kocem,
jak pięść guza sobie nabił,
ryknął wręcz nieludzkim głosem -
kto mi taki numer sprawił?

Było trochę zamieszania,
ten od kukły się tłumaczył -
jam lewiznę twą osłaniał,
czemuś, jak ten baran skoczył?

Wnet się obaj pogodzili,
nie czas było jątrzyć sprawę,
bo pobudkę ogłosili -
trzeba zwlec się na zaprawę.

Biegli - płuca wypluwali,
chcieli wolniej - nikt nie słuchał,
biegli, chociaż się słaniali,
podtrzymywał ich hart ducha.

Nad finałem tej wyprawy
zawisł splot pechowych zdarzeń,
koszt zbyt duży tej zabawy,
lepiej bliżej szukać wrażeń.

Odkąd w Zegrzu była szkoła,
jej kolejni absolwenci
wszystkie knajpy dookoła
zachowali w swej pamięci.

Stąd patrole też wiedziały,
gdzie znienacka się pojawić,
podchorążych spisywały,
którzy chcieli się zabawić.

Knajpa - ta najbliżej szkoły -
bardzo często odwiedzana,
była w Zegrzu Południowym
i Krystynką nazywana.

Serock słynął z Kormorana,
tam koledzy też bywali,
balowali aż do rana,
no i nieraz podpadali.

Nad zalewem - naprzeciwko -
jest Mazowsze wszystkim znane,
w linii prostej nawet blisko,
zimą, latem odwiedzane.

A jesienią wiatry, fale,
pochowane w fortach łodzie,
wreszcie mrozy - zamarzł zalew,
można było iść po lodzie.

Kiedy miało się ku wiośnie,
niebezpiecznie iść piechotą,
płynąć łodzią? - jeszcze wcześnie,
po krach? - byłoby głupotą.

A wypadki się zdarzały,
lód się nieraz załamywał
lub się łodzie wywracały
i topielców nurt porywał.

Choć tak krótka była droga,
wielu życie swe straciło,
nie potrzeba było wroga -
wyobraźni nie starczyło.

Rocznik nasz z rozsądku słynął,
a i szczęście miał ogromne,
w czasie studiów nikt nie zginął,
stąd me słowa tak nieskromne.

Pewnie w naszym zachowaniu -
prócz brawury i fantazji -
był rozsądek, a w działaniu
do sprawdzenia sto okazji.

Trudne sprawy poruszyłem -
choć nas one omijały,
jednak wtedy pomyślałem -
co te matki przeżywały?

Młodość miała swoje prawa,
była piękna, choć i chmurna,
czasem smutna lub zabawna,
a w koszarach - nieraz trudna.

Ale przecież była nasza
i wciąż do niej powracamy,
wspomnieniami nas zaprasza,
a my znów ją przeżywamy.

O Zegrzynku już wspomniałem,
tam chodziło się najczęściej,
ja go również odwiedzałem,
bo to blisko i bezpiecznie.

Pole było przy strzelnicy,
z lewej strony - z uprawami,
droga biegła wzdłuż granicy,
między polem a drzewami.

Z jednej strony żyzne pola,
na nich rzepak lub buraki,
czasem świeża, czarna rola,
z drugiej strony - chaszcze, krzaki.

One forty zasłaniały,
aż do wody się ciągnęły,
każdy kącik zarastały,
całym brzegiem zawładnęły.

Droga rzadko uczęszczana
za strzelnicą się kończyła,
dalej ścieżka wydeptana,
jak za rączkę prowadziła.

Jeszcze jakieś gospodarstwo
z lewej strony widzieliśmy
i w ten sposób szybko, łatwo
do Zegrzynka dotarliśmy.

Cel wyprawy tuż przed nami
lecz wpierw teren trzeba sprawdzić,
to podchody z patrolami -
rozpoznany - można wchodzić.

Knajpy wcale tam nie było,
tylko kawiarenka mała,
to nas mile zaskoczyło,
taka nam odpowiadała.

Na uboczu - cisza, spokój -
drogę łatwo obserwować,
do zalewu parę kroków,
można się w zaroślach schować.

Gazik widać już z daleka,
szczęściem wkoło chaszcze, drzewa,
nie ma co już dłużej zwlekać,
takie życie - trzeba zwiewać.

Gdy ta droga się znudziła
albo wrażeń się szukało,
tuż przy brzegu druga była,
latem z niej się korzystało.

Ścieżka śliska, poprzez krzaki,
ale widać było zalew,
różne łodzie i kajaki,
i żaglówki pruły fale.

To dawało odprężenie,
stan swobody i wolności,
znikał stres i przygnębienie,
nagły przypływ był radości.

I tylko cichy jakiś żal
z głębi duszy się odzywał
na widok łodzi pośród fal -
każdy chętnie by popływał.

Szliśmy sobie raźnym krokiem,
skacząc przez zwalone kłody,
zachwycając się urokiem
łodzi, żagli i pogody.

Ale wracać była pora,
można tylko ponarzekać,
choć daleko do wieczora
i atrakcji tyle czeka.

W czasie wolnym, przy niedzieli,
czasem bliscy przyjeżdżali,
przemęczeni odpoczęli,
inni wrażeń zaś szukali.

Sport niektórych fascynował,
ciężarowcy sztangi rwali,
krótkie biegi ktoś trenował,
inny ćwiczył coś na hali.

Telewizja na świetlicy,
uczyć komuś się zdarzyło,
te zajęcia trudno zliczyć,
lecz niektórym się nudziło.

Dwaj koledzy w szachy grali -
ile można tak się lenić -
do Zegrzynka się wybrali,
aby trochę się dotlenić.

Gdy spokojnie kawę pili,
oko mieli też na drogę,
w porę patrol zobaczyli
i obydwaj dali nogę.

Kiedy razem uciekali
jeden kostkę skręcił w biegu,
więc niestety go złapali
i spytali o kolegów.

Jeden ze mną był w kawiarni,
przypadkowo go spotkałem,
nie wiem z której on kompanii,
ja przed chwilą go poznałem.

Patrol wcale w to nie wierzył -
możesz sobie teraz kłamać -
wiele takich akcji przeżył,
przecież nogę mogłeś złamać.

Patrolowi - stare wygi,
a dowódca doświadczony,
to jest patrol - nie wyścigi,
on powróci sam, zmęczony.

Śmiałą podjął więc decyzję
na pododdział trzeba jechać,
tam lokalną zrobić wizję
i powrotu jego czekać.

Pod koszary zajechali
samochodem patrolowym,
zaraz płot poobstawiali
pododdziałem alarmowym.

Gdy już był zabezpieczony -
na kompanię się udali,
z której był ów potłuczony -
kilkakrotnie stan sprawdzali.

Szok był duży, zaskoczenie,
na sto procent wszystko grało,
zgodne było rozliczenie,
ale to nie wystarczało.

Teraz każdy podchorąży
był dokładnie oglądany,
jeśli przed patrolem zdążył,
to zmęczony jest i zgrzany.

Ci z patrolu przypuszczali,
że ten, który im uciekał -
w czasie, kiedy nas sprawdzali -
jeszcze gdzieś za płotem czekał.

Gdy sprawdzanie się skończyło
i kompania się rozeszła,
wnet się wszystko wyjaśniło,
a historia to pocieszna.

Ten z kontuzją rzekł - nie czekaj,
bo ja już zostaję w tyle,
nie pomożesz mi - uciekaj
i tak złapią mnie za chwilę.

Trudno - skoro tak się stało -
kombinuje podchorąży
jak tu wyjść z opresji cało,
trzeba przed patrolem zdążyć.

Nagle konia ujrzał w sadzie -
a toś mi się napatoczył,
więc poklepał go po zadzie
i jak ułan na grzbiet wskoczył.

I galopem poprzez pole -
w młode zboże po kolana -
byle zdążyć przed patrolem,
wtedy sprawa jest wygrana.

Gdy pod płot przygalopował
z koniem czule się pożegnał,
za ratunek podziękował -
no, to patrol teraz przegrał.

Koń do domu sam powrócił,
bo już taką ma naturę,
jeździec go samego puścił -
musiał dbać o własną skórę.

Bez pośpiechu i zmęczenia
do kompanii wcześniej dotarł,
ze sprawdzania i liczenia,
tylko skrycie zachichotał.

To prawdziwe jest zdarzenie,
miał szacunek, chodził w glorii,
bo nie dało nic liczenie -
z koniem przeszedł do historii.

Każdy miał przeżycia inne,
nie da spisać się wszystkiego,
zbyt głębokie i intymne,
aby zwierzać się kolegom.

Wiele innych opowieści
chcę utrwalić z wielką chęcią,
moje dzieło wiele zmieści,
lecz wspomóżcie mnie pamięcią.


Prawa autorskie zastrzeżone.


Aktualizacja strony: 23 października 2012 r.


© 2007 - 2012 Absolwent WSOWŁ promocji 1971 roku Marian Więckowski