Jerzy

Jerzy Szyszko

Choinka

Wszystkiego najlepszego z okazji Świąt Bożego Narodzenia i pomyślności w Nowym 2014 Roku



Dzieciństwo

Choinka

Byłem wtedy chłopcem małym,
pamięć ma to przechowała,
gwiazdka, święta się zbliżały,
a choinka w lesie stała.

Tato konia wprzągł do sanek,
w jakiś kożuch mnie ubrali,
był słoneczny mroźny ranek,
gdyśmy z domu wyjechali.

Słońce skrzyło się na śniegu,
koń ochoczo gnał do przodu,
a spod kopyt w czasie biegu
rwały się okruszki lodu.

Już po chwili las w oddali
cały biały się ukazał,
gdyśmy tam już dojeżdżali,
tato stać koniowi kazał.

Potem wkoło się rozejrzał,
na drzew szpaler wskazał batem
i z uśmiechem na mnie spojrzał,
teraz piękniej tu niż latem.

Popatrz synu i podziwiaj
urok lasu, urok zimy,
taki widok sercem chwytaj,
jeszcze chwilę postoimy.

Chyba wtedy zrozumiałem,
jak mam patrzeć na przyrodę,
autentycznie przeżywałem
i jej grozę, i urodę.

Sosny śniegiem obciążone
swe korony pochyliły
i nad drogą wyprężone,
nam baldachim utworzyły.

W śnieżny tunel wjechaliśmy,
jakby w inny wymiar czasu,
młodych drzewek szukaliśmy,
one rosły w głębi lasu.

Cisza w lesie panowała,
tylko kopyt chrzęst po śniegu,
sójka czasem zaskrzeczała
w tych zastygłych drzew szeregu.

Tyle było dostojeństwa,
atmosfera wręcz baśniowa,
czułem to, mimo dzieciństwa,
niepotrzebna tu rozmowa.

Tato znowu się rozejrzał,
tu się chyba zatrzymamy,
odpowiednie drzewko ujrzał,
tę choinkę wycinamy.

Koń już wyczuł po nawrocie,
że powrotu chwila bliska,
zarżał głośno i radośnie,
para mu buchnęła z pyska.

Wystraszyło to zająca,
który w krzakach cicho siedział,
ktoś tu ciszę lasu zmąca!
Ale koń o tym nie wiedział.

Nie za bardzo się wystraszył,
chociaż my istoty obce,
słupka stanął i popatrzył,
i pokicał gdzieś w jałowce.

Gdy choinka przyjechała,
wszyscy w domu już czekali,
bardzo też się podobała,
gdy ją potem ubierali.

* * *

Matka mi to powiedziała,
było to po śmierci ojca,
w tajemnicy to trzymała
i wahała się do końca.

Rzecz dotyczy czasu wojny,
okupacja, wyzwolenie,
ojciec człowiek był spokojny,
wybrał życie i milczenie.

By zrozumieć gorycz czasów
tę historię opisuję,
ciosy kolby i obcasów
pamięć długo zachowuje.

Gdy się wojna zaczynała
i już Niemcy nadchodzili,
w strachu była ludność cała,
wszyscy bardzo się martwili.

Niemcy szosą nadjechali,
gdzieś na Michów szły kolumny,
co niektórzy się schowali,
wszystkich gnębił stres ogromny.

Czterech wierzchem przyjechało,
zsiedli z koni, uwiązali,
ojciec strachu miał niemało,
lecz się "z ręki" przywitali.

Na podwórku studnia stała,
kiedy na nią pokazali
matka szklanki im podała,
lecz wpierw ojcu pić kazali.

Byli to oficerowie,
czyżby wody pić się bali? -
może dbali o swe zdrowie
lub zatrucia obawiali?

Kiedy ojciec już się napił
oni również się napili,
a jak konie im napoił,
na koń wsiedli, odjechali.

Tylko konie głodne były,
młode śliwki obgryzały,
ale wiosną znów odbiły,
drzewa z nich powyrastały.

W czasie wojny różnie było,
partyzanci zaglądali,
jakoś się choć w strachu żyło,
Niemcy też o nich pytali.

Kiedy wojny przesilenie,
Niemcy się wycofywali,
przyszło nowe zagrożenie,
maruderzy rabowali.

U nas byli partyzanci,
maruderzy ich się bali,
różni byli ryzykanci,
lecz nie wszyscy okradali.

Przyszło raz trzech Niemców głodnych,
o jedzenie poprosili,
jakże teraz niepodobnych
do tych, którzy wieś palili.

Jeden zdjęcia pokazywał,
żona, córka, dom, ogródek
i nad nimi popłakiwał,
czy ja do nich wrócę cudem?

Za jedzenie dziękowali,
igły, nici dali mamie,
jak na zachód iść pytali,
wreszcie poszli - i po sprawie.

Wkrótce byli już Rosjanie,
u nas sierżant kwaterował,
był raz nalot i strzelanie,
lecz dobytek się zachował.

Było takie bezhołowie,
ci żołnierze wszystko kradli,
a do picia mieli zdrowie,
wsio na wodku wymieniali.

Oni też na zachód poszli,
było już po wyzwoleniu,
"partyzanci" wtedy przyszli,
ku wielkiemu utrapieniu.

To nie byli ci z lat wojny,
jakieś bandy się tworzyły,
nikt tu nie mógł być spokojny,
złe się wieści rozchodziły.

Władza była jeszcze krucha,
więc to wykorzystywali,
złodziejskiego mieli ducha
i po nocach rabowali.

Przyszli raz do ojca w nocy,
świnię z chlewu wyciągnęli,
nie da wezwać się pomocy,
więc robili to co chcieli.

Szybko, sprawnie ją zarznęli,
widać mieli doświadczenie,
między siebie podzielili
i zaczęło się straszenie.

Bili kolbą go po głowie,
leżącego też kopali,
by mieć pewność że nie powie,
bijąc go wykrzykiwali.

Jak doniesiesz na nas władzy,
to domostwo podpalimy,
uciekniecie z domu nadzy,
wtedy wszystkich zastrzelimy.

Nie poznałeś z nas nikogo,
ciesz się, że w ogóle żyjesz,
jak nas wydasz to niedługo
trumnę sobie zafundujesz.

Ojciec wypluł zębów parę
i do kupy się pozbierał,
wyzwolenia dał ofiarę,
ból psychiczny mu doskwierał.

Był okupant - rękę podał,
wyzwoliciel się użalił,
za co swój mnie tak skatował
i o mało nie podpalił?

Razem z matką się martwili,
ona też bandziorów znała,
w tajemnicy to trzymali,
ciągle śmierć im zagrażała.

Dwaj synowie jeszcze mali,
ich wychować było trzeba,
bez rodziców by zostali
i bez domu, i bez chleba.

Była to konieczność chwili
krzywdy swojej nie dochodzić,
wspólnie tak postanowili,
aby dzieciom nie zaszkodzić.

Pytam matkę - a dlaczego
tak czekali do starości? -
nie szukali prócz boskiego -
wymiaru sprawiedliwości.

Na to mi odpowiedziała -
by nie było nienawiści,
na następne pokolenia,
między wami i ich dziećmi.

Więcej nic nie powiedziała,
można tylko się domyślić,
że te dzieci matka znała,
pewnie my je też znaliśmy.

Już jej dalej nie pytałem
wiedząc, że i tak nie powie,
wolę ich uszanowałem,
chociaż mętlik miałem w głowie.

Ich rozsądek doceniłem
patrząc teraz na swe dzieci
i decyzję zrozumiałem.
Niech im światłość wieczna świeci!

Żeby chociaż pocałował

To opowieść jest prawdziwa,
z licealnych pierwszych przeżyć
serce długo ciernie skrywa,
że wprost trudno w to uwierzyć.

Wszyscy kiedyś to przeszliśmy -
naście lat i odkrywanie,
po raz pierwszy kochaliśmy -
to w pamięci pozostanie.

Pierwsze randki potajemne,
pierwsze bliskich dusz iskrzenie,
próbowanie - co przyjemne
i jak blisko jest cierpienie.

Tuż przy lesie była szkoła,
las do randek doskonały,
cisza, spokój dookoła,
a słowiki trelowały.

W internacie dyscyplina,
luzu było nie za wiele,
chce na randkę wyjść dziewczyna,
bo czas wolny był w niedzielę.

Ale jest potrzebna zgoda,
na jak długo i do kogo? -
wie kierownik, krew nie woda,
za spóźnienia karze srogo.

By wyjść - zgodę uzyskała,
wymyśliła odwiedziny,
a i tak się bardzo bała,
ktoś miał niby być z rodziny.

Bo kierownik może spytać,
kto naprawdę ją odwiedził,
może chciałby się przywitać
lub co gorsza coś wyśledzić.

Była tak zdenerwowana,
by się sprawa nie wydała,
randka tak oczekiwana
wcale jej się nie udała.

Chłopak winien ją przytulić,
komplementem zbajerować,
jej kłopotem się rozczulić,
tak po męsku się zachować.

On się wcześniej przygotował,
lecz realia się zmieniły,
w gardle mu uwięzły słowa -
plany więc nie wypaliły.

Pewnie go onieśmielała -
choć ich chęci były szczere,
ona się nie wyrywała -
zacząć pierwsza - przed partnerem?

Spięci byli obydwoje
i nie zabrzmiał "śpiew anieli",
lecz czekała z niepokojem -
może wreszcie się ośmieli!

Ale on się nie odważył
i z działaniem ciągle zwlekał,
jej intencji nie kojarzył,
a czas szybko im uciekał.

Nieudanej randki koniec -
tyle strachu i starania,
wstydu dziewiczego - i nic,
bo tu grzech był zaniechania.

Żal dziewczyna wielki miała,
że jej chłopak zbyt strachliwy,
z drżeniem serca tak czekała
na ten moment ich szczęśliwy.

Po co tyle poświęcenia,
kiedy nawet nie próbował,
on jej starań nie doceniał,
żeby chociaż pocałował...

Po trzydziestu paru latach
do spotkania się przyznała,
czas zdarzenia z serc wymiata,
ale pamięć pozostała.



Prawa autorskie zastrzeżone.


Aktualizacja strony: 7 grudnia 2013 r.


© 2007 - 2012 Absolwent WSOWŁ promocji 1971 roku Marian Więckowski