Burza.

Jerzy Szyszko
Autor

Wieś dawniej i dziś

Wieś w ciągu stuleci zmieniała się bardzo powoli. Sposoby budowania, wykonywania prac polowych, przechodziły z pokolenia na pokolenie. Stworzył się dość stabilny, na swój sposób romantyczny krajobraz polskiej wsi.

W ostatnich dziesięcioleciach nastąpiło dość gwałtowne przyspieszenie rozwoju technicznego. Spowodowało to wręcz rewolucyjne zmiany w sposobach uprawy roli i wprowadziło nowe gatunki uprawianych roślin, a przede wszystkim w sposobie myślenia. Zmienił się opisywany przez romantyków obraz polskiej wsi. W starszym pokoleniu powstawały nostalgiczne nastroje, ale też zrozumienie, że czas się nie cofnie.

____________Jerzy Szyszko



Lata czar


Nieraz latem do kolacji
stół był na dwór wystawiony,
zapach lipy był, akacji
lub maciejką nasycony.

Gdy przy stole się siedziało,
żaby w ługu rechotały,
tak kolacje się jadało,
a słowiki trelowały.

...


Świeże mleczko popijałem,
chleb matczynej był roboty,
w głos się nocy wsłuchiwałem
i duchowe miałem wzloty.

Niebo takie rozgwieżdżone,
była jakaś w nim tęsknota,
w swej przestrzeni nieskończone -
czemu serce tak omota?

...


Były to czarowne chwile,
zawsze miło wspominane
i refleksji potem tyle,
często w głowie miałem zamęt.

Matka do snu wyganiała,
jutro trzeba wstać o świcie,
dla mnie nocka była cała
do rozmyślań o wszechświecie.



Przednówek


Koniec żniw, stodoła pełna,
zdałoby się trochę młocki,
mąka w domu jest potrzebna
i na chlebek, i na placki.

Znam to tylko z opowieści,
o przednówkach i o głodzie,
bo los z nikim się nie pieścił,
o chleb była walka co dzień.

Gdy zapasy były małe,
a przednówek głodem straszył,
cięto żyto niedojrzałe,
brakło już kartofli, kaszy.

...


Potem w słońcu się suszyło,
aby kłosy były twarde,
a cepami omłóciło,
lecz te nie sypnęły ziarnem.

Poślad chudy i zielony,
co udało się oczyścić
na razówkę był zmielony,
można było chleb zamiesić.

Kiedy był już upieczony,
każdy jadł - o nic nie pytał,
do okruszka był zjedzony,
choć podobno w zębach zgrzytał.

...


Różne myśli mną targają,
złapać chcę przeszłości cienie,
słowa, które zanikają,
mało kto zna ich znaczenie.

Będzie wiele jeszcze zwrotów,
których młodzież nie zrozumie,
by je czytać bez kłopotów,
Kopaliński im podpowie.



Młocka


Dawniej po wsiach tak już było,
doskonale to pamiętam,
że cepami się młóciło,
w zimie - a mróz to zachęta.

Kiedy mocno szczypał w uszy,
gospodarze już to znali,
że on ziarno z kłosów kruszy,
wtedy młockę zaczynali.

Łoskot cepów się rozlegał,
we wsi całej po stodołach,
nikt się w pracy nie oszczędzał,
każdy pot ocierał z czoła.

Na klepisku się młóciło,
bo podłoże było twarde,
gdy się zboże rozścieliło,
to sypnęło wkrótce ziarnem.

Cep, "maszyna" do młócenia,
z dwojga kijów zbudowany,
jeden dłuższy, do trzymania,
był dzierżakiem nazywany.

Drugi bijak, do tłuczenia,
bo nim zboże się waliło,
ot i sekret jest młócenia,
byle siły wystarczyło.

Oba kije powiązane,
więzy się kapturem zwały,
a z rzemienia sporządzone
tak, by bijak obracały.

Jedna porcja rozścielona,
podkijenie nazwę miała,
norma dzienna tak liczona,
aby się wykonać dała.

Ziarno, to już wymłócone,
w bok klepiska się spychało,
potem będzie oczyszczone -
słomę w snopki się wiązało.

Nową porcję się ścieliło,
znowu łoskot się rozlegał,
aż się wszystko wymłóciło -
tak młócenia cykl przebiegał.

...


Gdy już sporo wymłócone,
ziarno przewiać czas, oczyścić,
gdy wiatr wieje w dobrą stronę,
daje takie możliwości.

Otwierają więc wierzeje,
by wiatr hulał wzdłuż klepiska,
wtedy ziarno w mig przewieje -
lecz jak większą moc uzyskać?

Jedno skrzydło otwierano,
wiatr się wciskał w przestrzeń mniejszą,
tak mu mocy dodawano,
co czyniło pracę lżejszą.

Ziarno, to już wymłócone,
w bok klepiska odgarnięte -
skrzydło "wietrzne" otworzone,
to od ziarna zaś zamknięte.

Teraz koszem, wiadrem, sitem,
porcję ziarna nabierano
i w przeciągu, marznąc przy tem,
powolutku je sypano.

Ciężkie ziarna wprost spadały,
dalej poślad, ziarno chude,
plewy z wiatrem zaś leciały,
jakby chmury dając złudę.

Poślad zwykle był zmielony,
tworzył paszę wraz z plewami,
w chowie świń niezastąpiony -
po zmieszaniu z ziemniakami.

Witaminy w plewach siedzą,
za dar niebios uznawane,
więc je świnki chętnie jedzą -
teraz jakby zapomniane.

Mieszczuch może być zdziwiony,
lecz po takiej zdrowej diecie,
pyszne szynki balerony,
dziś już ich nie spróbujecie.

Ziarno pełne, zdrowe, ciężkie,
przetakami przesiewane,
ziarna wyki, kłosów resztkę,
to już ręką wyrzucane.

...


Dawniej tak czyszczono zboże,
w beczki, worki zsypywane,
stało sobie gdzieś w komorze,
nieraz rok przechowywane.

Potem były ułatwienia,
nowe czasy już wkraczały,
bo technika wiele zmienia,
nowoczesność zwiastowały.

Zamiast wiatru wietrznik działał,
potem młynek zamiast sita,
ciężkiej pracy czas się skracał,
wynalazków brzask zaświtał.

Wnet młockarnie się zjawiły,
w "prostą słomę" lub "targanki",
w dzień stodołę wymłóciły,
choć nierówne były szranki.

Bo w "targankach" słoma zmięta,
ziarna też nie oczyściła,
lecz gdy była wynajęta,
dobrze zboże wymłóciła.

Druga słomy nie łamała,
nazwa stąd "na prostą słomę",
no i ziarno oczyszczała,
cała młocka, chwila moment.

Zboże w workach, oczyszczone,
od maszyny do spichlerza
bezpośrednio odnoszone,
jak zastawa do alkierza.

Teraz kombajn młóci, kosi -
nic z tradycji nie zostało,
plewy w polu wiatr roznosi,
choć to pasza jakich mało.



Sianokosy


Wiosną łąki zielenieją,
a kaczeńce prosto z wody,
kwiatem się do słońca śmieją,
dając rewię swej urody.

Lecz opadło złote kwiecie,
woda w strumyk powróciła,
wiosna, ziemi matki dziecię,
panowanie zakończyła.

Gdzieś pół czerwca, sianokosy,
wtedy łąki się kosiło,
zawsze z rana, póki rosy
jeszcze w trawie trochę było.

Ojciec, brat kosili kosą,
kosy w trawie się ślizgały,
a pokosy, też się z rosą
znacznie szybciej rozbijały.

Gdy kosiarze ostrzą kosy,
sygnał to dla żabojadów,
tu się ważą żabie losy -
on zapraszał do obiadu.

Kiedy kosy szły po trawie -
sykiem żaby odstraszały,
nie kumate były w sprawie,
szybko z niej wyskakiwały.

Boćki wnet się zlatywały,
żaby z trawy wypłoszone
w różne strony uciekały,
utraciły swa osłonę.

Łąka dla nich stół nakryty,
żaby same w dzioby skaczą,
każdy bociek jest już syty,
tak za brak czujności płacą.

Kiedy rosę wysuszyło,
zwykle koniec był koszenia,
chyba, że niewiele było
łąki tej do dokończenia.

...


Łąki część "za rowkiem" zwano,
od powodzi nazwę wzięła,
wnet ją zaakceptowano,
woda środkiem łąk płynęła.

To Bielkowa wylewała,
zgodnie z prawem jest natury -
woda krótszych dróg szukała,
gruntu miękkiej też struktury.

Tak koryto swe zmieniała,
najpierw miękkie torfowisko
małym rowkiem przecinała,
powstawało rozlewisko.

Była szybko umocniona,
by uniknąć rozlewania,
a wiklina zapleciona
wypełniła swe zadania.

Nowa rzeka tak powstała,
stara szybko się muliła,
nazwa rowek pozostała,
choć normalną rzeczką była.

Jak za rowkiem się kosiło,
trzeba było przejść przez rzekę,
wtedy kładkę się robiło,
kładło się dość grubą dechę.

Gdy się siano podsuszyło,
trzeba było je zagrabić,
z całej łąki się grabiło,
by poletka małe zrobić.

Jak już z wierzchu wysuszone,
wtedy go się przewracało,
to od spodu przygniecione
teraz z wierzchu wysychało.

Gdy na deszcz się zanosiło,
trzeba było kupki składać,
a gdy się wypogodziło,
do suszenia znów rozkładać.

...


By zza rowka zabrać siano -
a nie było tego mało,
zawsze w kupki je składano,
bo tam wjechać się nie dało.

Były drążki - nosidełka,
te pod kupkę się wkładało,
a nie była wcale lekka,
więc dwóch chłopów ją dźwigało.

Wszystkie tak transportowano,
nieraz w kładce aż trzeszczało -
czasem kupki rozrzucano,
by je słońce dosuszało.

A gdy już się wysuszyło,
zieloniutkie i pachnące,
kwieciem, zielskiem się mieniło,
co wyrosły na tej łące.

Teraz wozem drabiniastym,
do stodoły przyjeżdżało
i do zapól jej przepastnych,
jeszcze ciepłe się składało.

W zimie zaś szczęśliwe krowy
sianem tym się zajadały,
bo to pokarm czysty, zdrowy -
no i mleko nam dawały.

Czasem w trakcie sianokosów,
ryby, raki łowiliśmy
i to w bardzo prosty sposób -
gołą ręką chwytaliśmy.

Bo w Bielkowej woda czysta -
wtedy w niej nie było ścieków -
więc to rzecz jest oczywista -
pełna była ryb i raków.

Brzeg faszyną umocniony,
był jak dom im zbudowany,
rak, czy miętus był zdziwiony,
gdy był stamtąd wyciągany.



Żniwa


Koniec lipca czas na żniwa -
to pogoda dyktowała,
a z pogodą różnie bywa,
ona zboże dojrzewała.

Lata suche i upalne -
żniwa były przyspieszone,
kłosy nie sypały ziarnem,
bo zbyt wcześnie wysuszone.

Lata mokre i chłodniejsze -
żniwa zwykle opóźnione,
kłosy za to dorodniejsze,
ziarno dobrze odżywione.

Gospodarze stan sprawdzali -
kłosy pełne, twarde, tłuste,
wtedy kośbę zaczynali,
źle, gdy były chude, puste.

Tak jak moja pamięć sięga,
zboże kosą się kosiło,
to wysiłek był, mordęga,
ale z czasem się zmieniło.

Do żniw kosy "uzbrajano" -
pałąk z drewna wyginany
do styliska mocowano,
on popychał źdźbła "do ściany".

Pokos to źdźbła wykoszone,
przy nieściętym zbożu stały,
jak przy ścianie ustawione,
na związanie w snop czekały.

Ten co tego dokonywał,
to odbieracz, naręcz zbierał
i powrósłem zawiązywał,
potem pokos znów odbierał.

O powrósło ktoś zapyta -
dziecko ze wsi zrobić umie,
pasy słomy w kłosach chwyta,
łączy, skręca aż po knuwie.

Co to knuwie? - znów pytanie,
słomy dolna część, od rżyska,
rżysko? - co po ścięciu pozostanie,
inną nazwą jest ścierniska.

Kosiarz nie mógł szybko kosić,
bo odbieracz nie nadążał,
musiał tempo nieco zwolnić,
by dokładniej snopki wiązał.

Kiedyś były odbieraczki,
z innych wsi wynajmowane,
choć z wyglądu nie siłaczki -
ale jak wytrenowane.

To historia jest prawdziwa,
sąsiad bardzo był zmartwiony,
nadchodziły właśnie żniwa,
kłopot miał z powodu żony.

...


Jak na złość mu zaniemogła,
jak tu kosić, żona chora,
pomóc chciała, lecz nie mogła,
jej potrzeba jest doktora.

Ojciec słyszał o tych paniach,
sąsiadowi więc poradził:
"taka pomoc nie jest tania,
ale spytać nie zawadzi".

Nazwy wioski nie pamiętam,
gdzieś w pół drogi do Michowa -
owszem chętne są dziewczęta,
lecz kolejka wręcz milowa.

Wszystkie wioski okoliczne,
zachwycone ich sprawnością,
więc oferty miały liczne,
odmawiały - choć z przykrością.

Jedna w końcu się zgodziła
sąsiadowi pomóc w biedzie,
jakiś termin uzgodniła:
"wtedy po mnie pan przyjedzie".

Potem nam to opowiadał
jak dziewczyna odbierała,
bo choć biegle kosą władał,
to odetchnąć mu nie dała.

Mimo, że się bardzo spieszył,
to jej oddech czuł na plecach,
jakoś z tego się nie cieszył:
"nie dam rady - będzie heca".

Czasem już nie wytrzymywał
i o przerwę w pracy prosił -
coraz częściej odpoczywał -
ale w dwa dni wszystko skosił.

Potem przez dni kilka leżał,
by do siebie dojść powoli,
tak ze wstydem nam się zwierzał:
"jeszcze teraz krzyż mnie boli"

Takich snopów nawiązała,
że na wóz je ledwo wkładał:
"ona je po dwa dźwigała" -
tak ze śmiechem opowiadał.

Niecodzienne to zdarzenie,
było więc zapamiętane,
młodość, sprawność, zawsze w cenie,
gdy po latach wspominane.

Lecz maszyny się zjawiły,
najpierw były to kosiarki,
trawę, zboże też kosiły,
potem lepsze już - żniwiarki.

Konne albo traktorowe,
słomę w garście porcjowały,
czas skracały o połowę,
ale snopków nie wiązały.

...


Nadszedł czas snopowiązałek,
postęp bardziej był widoczny -
snopki równe, zawiązane,
cienkim sznurkiem, ale mocnym.

W końcu wszystkie te maszyny
wyparł kombajn, był wszechstronny -
nie miesiące, lecz godziny,
dla żniw kiedyś pracochłonnych.

Postęp polską wieś odmienił,
wszyscy tradycjonaliści
są tym faktem zasmuceni,
romantyzmu brak, sielskości.

Kiedyś zboże wykoszone,
rzecz dla wszystkich oczywista,
w kupki było ustawione,
aby słoma dobrze wyschła.

Kupki żyta i pszenicy,
dziesięć snopków zawierały,
ten co stawiał zawsze liczył,
bo nawzajem się wspierały.

Wszystkie w równych rzędach stały,
gdzieś po rżysku kicał zając,
po horyzont aż sięgały,
wiejski obraz utrwalając.

Snopy owsa i jęczmienia,
w mendle były układane,
lecz wpierw w garściach, do suszenia,
po skoszeniu zostawiane.

Po wyschnięciu i zebraniu,
w duże snopy powiązane,
z mendli, zaraz po związaniu,
do stodoły zabierane.

Teraz kombajn kosi, młóci,
jednym słowem robi wszystko,
choć czas żniw nam znacznie skrócił,
po nim jest pobojowisko.

Bele słomy porozrzucał,
lub na sieczkę poprzecinał,
nowe trendy wsi narzuca,
ot i smutku jest przyczyna.

Słoma w sieczkę posiekana,
wkrótce znów do gleby wróci,
zamiast gnoju zaorana,
wnet w próchnicę się obróci.

Z czasem z beli tych powstaje
jakaś sterta rozmierzwiona,
a część, zgodnie z obyczajem,
pod dach gdzieś jest zawożona.

Taka sterta pola szpeci,
gdzie te łany pełne kupek?
Czy dzisiejsze wiejskie dzieci,
wiedzą jak wyglądał snopek?



Wykopki


Wrzesień nowe barwy rodzi,
babim latem pola snuje,
czas wykopków już nadchodzi,
jesień miejsce swe zajmuje.

Odkąd się skończyły żniwa,
siły wieś regeneruje,
krótko mówiąc, odpoczywa,
na wykopki oczekuje.

Gospodarze wciąż sprawdzają,
czy ziemniaki duże, zdrowe,
gdy się bulwy nie "smyrgają",
do wykopków już gotowe.

To oznacza, że łupina,
dostatecznie mocna, trwała,
bulwy też się mocno trzyma
i ją będzie ochraniała.

W tamtych czasach, nieodległych,
motykami wciąż kopali,
tych, w kopania sztuce biegłych,
gospodarze doceniali.

Ziemniak w rzędach posadzony,
by tam z radłem można wchodzić,
był dwa razy obradlony,
mógł swobodnie bulwy rodzić.

Specjaliści od kopania,
po dwa rządki nabierali,
kosz przed sobą, do wrzucania
wykopanych bulw, stawiali.

W takiej pracy to niestety
nie mężczyźni przodowali,
lepsze były w tym kobiety,
lecz mężczyźni pomagali.

Pełne kosze opróżniali,
na furmankę wpierw, w pomosty,
kupki też usypywali,
które przez dzień stale rosły.

I tak cały dzień kopali,
z jakąś przerwą obiadową,
wtedy to odpoczywali,
by znów zacząć z siłą nową.

"Obiad" w domu szykowany,
chleb ze smalcem, mleko, woda,
był na zimno spożywany,
na coś więcej, czasu szkoda.

Lecz wieczerze już obfite -
pyszne pyzy ze skwarkami,
takie swojskie, bardzo syte,
gdy z kilkoma dokładkami.

Lub kartofle gotowane,
lecz w mundurkach - już czekały,
szybko były obierane,
ze śmietaną smakowały.

...


To wieczorem - teraz praca,
a krzyż boli od schylania,
gdy horyzont się pozłaca,
wreszcie koniec jest kopania.

Tak się zwykle odbywało -
to co było już na wozie,
do piwnicy przyjeżdżało,
bo przymrozek czasem groził.

Jeśli dłużej by leżały,
na tych kupkach bez okrycia,
to by zaraz zzieleniały,
takie nie są do spożycia.

Zatem kupki okrywano,
łęty tu się nadawały,
a te z pola zgrabywano,
słońce, chłód zatrzymywały.

Wrócę jeszcze do kopaczek,
bardzo sprytne się zdarzały,
tak lubiły swoją pracę,
że się chętnie najmowały.

One po trzy rządki brały,
tak im sprawnie się kopało,
że z innymi nadążały
i to im się opłacało.

Po półtorej dniówki chciały,
bo tak było sprawiedliwie,
no i tyle dostawały -
zarabiały to uczciwie.

Ojciec też je wynajmował,
w dwie dwa dni "toczyły boje",
choć motyki przygotował,
to wolały jednak swoje.

Była panna i mężatka,
starsza pannę podpuszczała,
to okazja jest i gratka,
znajdziesz męża, żartowała.

Brat był wtedy kawalerem,
więc podpucha zadziałała,
pewnie chęci miała szczere,
przypodobać się starała.

A wieczorem pokaz dała,
mistrz w kartofli obieraniu,
pyzów gar nagotowała
w popisowym swoim daniu.

Nigdy wcześniej ani potem,
tej precyzji nie widziałem,
nóż wprost furczał nad kartoflem,
oczom swym nie dowierzałem.

Prawa ręka nożem cięła,
lewa bulwę obracała,
ledwie chwila upłynęła,
a już cały kosz obrała.

...


Jednak mimo tylu zalet,
brat na luzie ją traktował,
nie ruszało go to wcale,
dalej więc kawalerkował.

W czas wykopków tak bywało,
że do szkoły przez dni parę
dzieci się nie posyłało,
to zwyczaje bardzo stare.

Dzieci zawsze pomagały,
to nikogo nie dziwiło,
potem program nadrabiały,
życie dalej się toczyło.

Ognisk dym zapamiętałem,
zwykle dzieci je paliły,
do pomocy ciut za małe,
więc z kimś starszym się bawiły.

Wtedy się ziemniaki piekło,
w starym garnku odwróconym,
choć przez dziury z niego ciekło,
to był cały wypełniony.

Przez te dziurki się sprawdzało,
twarde, miękkie, czy spalone? -
patyk cienki się wkładało,
wchodził łatwo - upieczone.

Takie sceny się pamięta,
nie powrócą ognisk dymy,
to dzieciństwa pamięć święta,
a my w sercach wciąż ją czcimy.

Ale czasy się zmieniły,
napłynęły prądy nowe
i kopaczki się zjawiły,
nazywały się gwiazdowe.

Konne, jeden rządek brały,
lemiesz w górę go podbierał,
pręty wkoło rozrzucały,
trzeba tylko je pozbierać.

Wkrótce były typy nowe,
one rządkiem już sypały,
zwane elewatorowe,
dużo czasu oszczędzały.

Teraz kombajn ziemniaczany,
kopie, czyści, przechowuje,
a gdy zbiornik już zapchany,
na przyczepę wysypuje.

Operator, jeden człowiek,
taki kombajn obsługuje,
a gospodarz? - tylko powie,
gdzie wykopać potrzebuje.



Sadzenie ziemniaków


Kwiecień budzi w polu życie,
pora sadzić już ziemniaki,
sprawdzić kopce i piwnice,
przygotować sadzeniaki.

Gdy ziemniaki obrodziły,
a areał był niemały,
to do piwnic nie wchodziły,
wtedy w kopcach zimowały.

Kopiec, to dół wykopany,
tak pół metra głębokości,
ziemniakami zasypany,
z pryzmą, gdzieś metr wysokości.

Do dwóch metrów szerokości -
zwykle według potrzeb długi,
by mógł te ziemniaki zmieścić -
jeśli nie - kopano drugi.

Kiedy pryzmę usypano,
pora na zabezpieczenie,
prostą słomą okładano,
ułatwiało to wietrzenie.

Ziemią ją obsypywano,
grubo, lecz bez przeciążania,
szparę w szczycie zostawiano
do wietrzenia i sprawdzania.

W ten szczyt ojciec rękę wtykał,
czy się wilgoć nie osadza,
przed mrozami szczyt zamykał,
lecz do luftów słomę wsadzał.

Potem sprawdzał co czas jakiś,
musiał widzieć, a nie wierzyć,
czy nie mokre są ziemniaki? -
luft zatykać, czy poszerzyć?

Lecz ostrożnie z tym sprawdzaniem,
kiedy mrozy są siarczyste,
takie częste otwieranie,
może niezbyt być korzystne.

W niedalekiej okolicy,
inny sposób był wietrzenia,
dla ziemniaków bez różnicy,
bo zasada się nie zmienia.

Kiedy kopiec okrywali,
aby często wilgoć sprawdzać,
lufty z desek budowali,
tak wygodniej rękę wsadzać.

Deski te w czworokąt zbite,
w piątej dziura, niemalutka,
stąd wrażenie nieodparte,
że to jakaś ptasia budka.

Choć nie była doskonała,
brak podłogi, no i dachu,
zziębłe wróble zapraszała,
więc siadały tam bez strachu.

Wreszcie wiosna, pora sadzić,
wtedy kopce się odkrywa,
to jest czas na przebieranie,
bo czasami część nadgniwa.

...


Sadzeniaki wybierano,
rozmiar średni, nie za mały,
każdy z oczek oceniano,
chociaż trzy je mieć musiały.

Oczka, to są zagłębienia,
z których kiełki wyrastają,
to gwarancja rozmnożenia,
lepszy plon też zapewniają.

Ale ziemniak duży, zdrowy,
jeśli oczek miał niemało,
był dzielony na połowy,
lub na trzy się przekrawało.

Te, co się nie nadawały,
mało oczek, lub za małe,
one w kopcu zostawały,
jako pasza doskonałe.

Postęp dał maszyny nowe,
sortowniki pomagały,
z siatki walce obrotowe
te ziemniaki sortowały.

W siatce były oka mniejsze,
one drobiazg przepuszczały,
a te drugie, trochę większe,
sadzeniaki oddzielały.

Pozostałe wewnątrz walca,
wypadały z drugiej strony,
by stoczyły się do końca,
wsyp był nieco uniesiony.

Nikt ziemniaków już nie kroi,
z kopca zgniłe ktoś wyrzuci,
sortowniki robią swoje,
nie da czasu się zawrócić.

Wszystko już przygotowane,
pora rzędy znaczyć w polu,
było wcześniej zaorane,
bo się w pulchną sadzi rolę.

A znaczyło się znacznikiem,
kawał belki z otworami,
co pół metra kołki wbite,
z przodu z dwoma hołoblami.

Gdyby rzędy były ciaśniej,
z radłem by nie można wchodzić,
bo po obradleniu właśnie,
ziemniak chce obficie rodzić.

Koń ten znacznik obsługiwał,
gdy się wszystko poznaczyło,
to on sobie odpoczywał -
a sadzenie się zaczęło.

Dawno temu, przed wiekami,
choć i dzisiaj to się zdarza,
wieś sadziła motykami,
nie chcę tutaj wsi obrażać.

Gdzieś maleńkie są zagonki,
tam z maszyną się nie wjedzie,
przydomowe jakieś grządki,
nie na polu, lecz w ogrodzie.

...


Tu maszyna nie zastąpi,
grabek, graczki czy motyki,
nawet jeśli ktoś w to wątpi,
może sprawdzić statystyki.

Po dwa rządki się ciągnęło,
z przodu kosz z sadzeniakami,
gdy motyką się dziabnęło,
ta uniosła nieco ziemi.

Ziemniak w szparę był wetknięty
i by pewnie go osadzić,
potem nogą przydepnięty
i następny można sadzić.

Ciężki znój dla wielu osób,
usprawnienia więc szukano,
"w skibę", to był nowy sposób,
w nią ziemniaki te wtykano.

Tak gdzieś w pół jej wysokości,
w bruzdę nie, bo za głęboka,
z wzejściem byłyby trudności,
ciut za gruba ta powłoka.

Pług je skibą zasypywał,
potem odstęp - pusta skiba
i następną znów przykrywał,
co pół metra rzędy - chyba.

Sposób inny był, "pod radło",
znacznik robił rowki głębsze,
bo go czymś się obciążało,
rzuty w rowek już łatwiejsze.

Potem radłem, dosyć płytko,
rowki te się okrywało,
albo brony na odwyrtkę,
po tym polu się ciągało.

Czasem włóką, klocem lżejszym,
byle rowki się zakryły,
tutaj efekt najważniejszy,
by kartofle powschodziły.

I sadzarki wnet nastały,
choć problemy z ich obsługą,
ale pracę ułatwiały,
korzystano z nich dość długo.

Traktor te sadzarki ciągał,
dwie osoby pilnowały,
aby system sprawnie działał
sadzeniaki podawały.

Postęp, wciąż pomysły nowe,
są sadzarki jak siewniki,
niemalże bezobsługowe,
lecz pierwowzór był z motyki.



Orka


Koniec żniw, odpoczną pola,
lecz czas orki już nadchodzi,
a spulchniona pługiem rola,
wiosną znowu będzie rodzić.

Tak uczono w domu, w szkole,
pług jest do orania pola,
koń zaś ciągnął go w mozole -
taka była jego rola.

Ziemię trzeba pielęgnować,
jest nam żywicielką, domem,
pracy, potu nie żałować,
wtedy nam odpłaci plonem.

Do nauki i techniki,
jeszcze serca ciut dołożyć,
lecz by dobre mieć wyniki,
wiedzę, postęp trzeba wdrożyć.

Teraz można siać i sadzić,
różne zboża i ziemniaki,
w miarę potrzeb je nawozić,
tępić stonkę i pędraki.

Pług, narzędzie idealne,
od stuleci używane,
znaczy dobre, funkcjonalne -
z czasem unowocześniane.

Orka to jest ciężka praca,
tak dla konia jak oracza,
przez dzień cały wio, zawracaj,
wio - do przodu to oznacza.

Hetta, w prawo, do skręcania,
wiśta, w lewo - to komendy,
nazad, do wycofywania,
tu nie może być słów zbędnych.

Prrr, akurat wszyscy znają
i ci ze wsi, i miastowi,
też blondynki pamiętają
jak nakazać stój koniowi.

...


Koń jest komend nauczony,
gdy gospodarz konia sprzeda,
gdzieś w zupełnie inne strony,
to się nim kierować nie da.

Bo komendy "niemiejscowe",
dla końskiego obce ucha,
oł, byś, kso, to dźwięki nowe,
a nieznanych koń nie słucha.

Ja w młodości też orałem,
tato uczył mnie cierpliwie -
może niezbyt się starałem,
muszę przyznać to uczciwie.

Ciężko było na początku,
skiby były jak falbany,
tak bez ładu i porządku -
kopiec kreta rozkopany.

Koń wciąż mi się zatrzymywał,
za głęboko, to za płytko,
kamień! - i pług wyskakiwał,
wtedy koń ciągnął za szybko.

Tato wciąż mnie uspokajał,
aż tak bardzo się nie przejmuj
i poprawiał, lecz nie łajał,
na spokojnie, znowu próbuj.

W końcu przestał mnie pilnować
i powiedział po namyśle,
resztę musisz dopracować,
nabyć wprawy, mówiąc ściśle.

Lecz niedługo się wprawiałem,
wyjazd, szkoła, czasu mało,
choć zasady pamiętałem,
to okazji brakowało.

Kiedy tato orał pole,
podziwiałem to jak sztukę,
równo, gładko jak po stole,
mogłem z tego brać naukę.

...


Pług leciutko w rękach trzymał,
koń już znał jego intencje,
bata wcale nie używał
i na szyi trzymał lejce.

Jakaś jedność, zrozumienie,
między koniem a oraczem,
było też podziękowanie,
pełny żłób za dobrą pracę.

A za pługiem nieproszone,
wrony często przysiadały
i robactwo wystraszone,
ze skib chętnie wyjadały.

Teraz wron na polach mało,
za traktorem nie siadają,
szybko orze niwę całą,
że wyjadać nie zdążają.

Chyba mniej jest też robaków,
teraz chemia i opryski,
niebezpieczne i dla ptaków,
dla żyjących istot wszystkich.

Traktor ciągnie pługów kilka,
zwykle cztery, nieraz więcej
jak pozwala moc silnika,
więc robota idzie prędzej.

W kilka dni zorane pola -
młodzież koniem nie potrafi,
we wsi też nie ujrzysz konia -
chyba, że na fotografii.

Zmian tych nie da się zatrzymać -
zatrzymywać ich nie trzeba,
ale warto przypominać -
ile potu w kromce chleba?



Siew


Zboże ludzkość całą żywi,
od zarania dziejów znane,
niejednego to zadziwi -
zawsze ręką było siane.

Siew był ważnym wydarzeniem,
a w kulturach starych, świętem -
mija dziś niepostrzeżenie,
co dla starszych niepojęte.

Zasiew mógł zadecydować
jak to ziarno będzie wschodzić,
rosnąć bujnie i dojrzewać,
duże kłosy z ziarnem rodzić.

Były prośby i modlitwy -
Matko Ziemio, bądź łaskawa -
usłysz nas, daj plon obfity -
dla nas chleb a Tobie sława.

Z dawnych wierzeń coś zostało -
matka, gdy siew zaczynała,
nim rzuciła pierwsze ziarno,
to się najpierw przeżegnała.

Z prośbą, czcią do sił natury,
żeby ziarno powschodziło -
zwykle też dziękując z góry,
by obficie obrodziło.

Potem zboża garść rzuciła,
w ziemię pulchną, uprawioną,
ona ziarno otuliła,
była teraz ich osłoną.

W domu fartuch był do siania,
taki mocny, gruby, lniany,
troki miał do zawiązania,
przez lat wiele używany.

Troki w pasie i na karku
mocno były zawiązane,
aby się nie zsuwał z barków,
gdy był zbożem obciążany.

Z płacht czasami ziarno siali,
rogi dwa przez bark związane,
pozostałe dwa trzymali -
chyba częściej używane.

...


Zagłębienie się tworzyło,
rodzaj torby, czy koszyka,
zbożem je się napełniło,
by po polu garścią sypać.

A to była trudna sztuka,
aby równo siew wychodził,
poprzedzała go nauka,
zasad się uczyli młodzi.

Siewca musiał ich przestrzegać;
ciągłość marszu w jednym tempie,
równą ziarna garść nabierać
i pamiętać o odstępie.

No i jeszcze zamachnięcie,
zawsze z siłą jednakową,
gdyby błąd był, czy potknięcie,
dalej trzeba prawidłowo.

Odstęp, to odległość stała
od nawrotu poprzedniego,
zasięg ziaren określała,
siłę rzutu siejącego.

Ślady siewcy zostawały,
były jakby drogowskazem -
tę odległość określały -
odstęp, ślad za każdym razem.

Ziarno ręką wyrzucone,
trudno było śledzić okiem,
więc musiało być mierzone
równą garścią, równym krokiem.

Każdy swą stosował miarę,
patrzył, myślał i wnioskował,
nie spoglądał na zegarek,
a to wszystko korygował.

Z brzegów, gdzie nie doleciało,
dosiewkami wykańczane,
ale kiedy powschodziło,
widać było jak posiane.

Po zasianiu bronowanie,
ziarno trzeba w ziemi schować,
wtedy lepsze kiełkowanie,
ptakom trudniej je wydziobać.

...


Wyśmiewano siewców kiepskich,
częsty błąd, sianie za rzadko
lub tak zwane niedosiewki,
lecz praktykom szło to gładko.

To z dzieciństwa są obrazy -
tato, to partackie sianie,
krytykował wiele razy -
nazwał pola ośmieszaniem.

Garść, pas ziemi pokrywała,
gdy gospodarz zbyt się spieszył,
pusta przestrzeń powstawała -
niedokładnie kroki mierzył.

Maki, chabry i kąkole,
wnet tę pustkę zapełniły
i swym kwieciem całe pole,
wkrótce pięknie ozdobiły.

Wstyd dla siewcy, gospodarza,
za rok się poprawić trzeba,
jeśli komuś to się zdarza,
z kwiatków nie upiecze chleba.

Wkrótce siano siewnikami,
z roku na rok coraz częściej,
dla tradycji też czasami,
ktoś siał zboże jeszcze ręcznie.

Siewnik równo sypał ziarno,
w rowki, w ziemi wydrążone,
konie dolę miały marną,
do siewników zaprzężone.

Traktor konie wyrugował,
jeść nie wołał, sprawny, silny,
polne prace zdominował,
nowoczesny i - mobilny.

Postęp zmienia czego dotknie,
a że nie ma nic na wieczność,
dawną wieś już bezpowrotnie,
odmieniła nowoczesność.




Aktualizacja strony: 10 marca 2019 r.


© 2007 - 2019 Absolwent WSOWŁ promocji 1971 roku Marian Więckowski